"Jedenastka - lata pionierskie"

 

        W sierpniu 1958 roku moja rodzina przeprowadziała się z Mikołowa do Nowych Tychów ( takiej nazwy wówczas używano), do trzypokojowego, pięknego, jasnego mieszkania w bloku 181 na osiedlu C 3. Tak podawano wtedy adresy, ulice nie miały jeszcze nazw. Byłam ośmiolatką, od września miałam pójśc do nowej szkoły, do drugiej klasy. Mój starszy brat szedł do klasy czwartej.

szkola

      Z okien naszego mieszkania patrzyliśmy wprost na budynek naszej przyszłej szkoły. Wokół niskiego, ceglanego budynku trwały roboty budowlane, plac przed szkołą był jeszcze dzikim terenem budowy z wielkim zwałem ziemi i koparką, która tę ziemię ładowała na ciężarówki. Dla nas, czyli dzieci, które przyjechały ze spokojnego, sielskiego Mikołowa ten księżycowy widok z koparką był ekscytującą przygodą.

 

      Kiedy nadszedł wrzesień, okazało się, że nnasza szkoła nie jest jeszcze gotowa. Przez miesiąc chodziliśmy do Szkoły nr 5, przeoełnionej tłumem dzieciarni. Uczyliśmy sie oczywiście na zmiany. Wreszcie ostatniego dnia września nadszedł uroczysty moment- wszyscy uczniowie i nauczyciele przemaszerowali wielką kolumną do nowej szkoły- jeszcze surowej, bez tynków i sali gimnastycznej ale NASZEJ.

      Chociaż z braku sali gimnastycznej lekcje wychowania fizycznego odbywały się w holu lub na boisku, to wszystkie inne realia życia w nowej szkole ocenialiśmy z entuzjazmem: szatnie przy wejściu do budynku, dużą, jasną świetlicę, w której wydawano mleko i bułki, umywaliki w klasach, nowe ławki. Ławki miały otwory na kałamarze( pisaliśmy stalówkami mocowanymi na obsadce), co jakiś czas organizowaliśmy w klasie zbiórke drobnych pieniędzy na zakup wielkiej butli atramentu (kupowało się tte butle w sklepiku na Starych Tychach, przy ulicy Kościuszki)- w razie potrzeby "nasza pani" dolewała do uczniowskich kałamarzy trochę atramentu z własnej butli.

 

      Teren wokół szkoły przez rok by dość dziki- chodziliśmy wydeptanymi gliniastymi ścieżkami, a za szkołą piętrzyły się "górki"- zwały ziemi wybranej z wykopu kolejowego. Te "górki'" - gliniaste, porośnięte trawą i chwastami były ulubionym miejscem naszych zabaw. Dzieci taką mają skłonność, że zagospodarowują dla siebie przestrzenie niczyje. Tym bardziej, że nasze ówczesne podwórka nie były atrakcyjne- były pustymi, ziemnymi klepiskami bez żadnych urządzeń do zabawy. Pozostawała tylko niewyczwerpana dziecięca wyobraźnia. Porządkowanie przestrzeni wokół szkoły rozpoczęło się po roku jej funkcjonowania- jesienią 1959 roku na pustym placu gromady uczniów szkoły sadziły z zapałem drzewka, pod okiem kierującej całą akcją pania Marii Kościańczuk. Dzisiejszy pięknie zadrzewiony skwer przed szkołą, to zatem dzieło nasze , uczniowskie. Lubię myśleć, że któreś z tych drzew sadziłam ja lub mój brat.

 

      Społeczność uczniowska naszej szkoły była specyficzna. Wśród mieszkańców osiedla C wiele było rodzin repatriantów- bo osiedle powstawało w czasie, gdy po umowie międzynarodowej zawartej ze Związkiem Radzieckim mogli przyjeżdżać do Ojczyzny Polacy z dawnych kresów wschodnich. Wiele takich rodzin osiadło w Tychach- bo tu oddawano do użytku nowe mieszkania. Chodziłam zatem do klasy, w którejmniej więcej jedną trzecią stanowiły dzieci z rodzin repatrianckich. Dobre koleżeństwo i przyjaźnie zawierane pomiędzy dziećmi pochodzącymi z różnych stron- to naturalna nauka tolerancji i ważne doświadczenie życiowe, które, jak sądzę, pozostało w każdym z nas na zawsze jako cenną wartość.

 

bierwiaczonek

       Nauczycieli moich wspominam bardzo ciepło, a szczególnie serdecznie panią Bronisławę Badurową, która była moja wychowawczynią w ostatnich klasach, a uczyła nas też fizyki i chemii- uczyła w sposób tak przystępny, że nawet humanistom wiedza łatwo wchodziła do głowy. Bardzo lubiłam geografię z panią Marią Tyrkiel, od tamtego czasu na zawsze pozostała mi miłość do geografii. Lubiłam lekcje polskiego z panem Józefem Kuchą- może głównie dlatego, że pozwolił mi na rozwinięcie skrzydeł i uznał mnie za talent pisarski. Ceniłam lekcje matematyki z kierownikiem panem Ignacym Ciągło- był bardzo wymagający, zawsze sprawdzał, czyu uczniowie odrobili zadania. Miłe wspomnienia zachowałam także o pani Janinie Surowiec, która nie uczyła mnie wprawdzie, ale jaako szkolna bibliotekarka zachęciła mnie do udziału w konkursach czytelniczych( kiedy byłam w szóstej klasie za zwycięstwo w powiatowym finale takiego konkursu dostałam w nagrodę aparat fotograficzny marki Druh).

 

 

      No i w czasie nauki w "jedenastce" zapisałam się do harcerstwa- wiosną 1961 roku, jako czternastolatka znalazałm się w zastępie starszych nieco dziewcząt, prowadzonym przez Lusię Solik. Od tamtego momentu harcerstwo na kilka lat stało się najważniejsze w moim życiu. Kiedy Łucja Solik została przyboczną drużynowej Marii Kościanczuk- ja zostałam zastępową, gdy Lusia została drużynową- ja byłam jej przyboczną. W końcu, już jako uczennica klasy maturalnej zostałam drużynową działającą przy SP-11 dziewczęcej drużyny. Studia w Krakowie zakończyły jednak moją przygodę z harcerstwem. Przez nastepne dziesięc lat mieszkałam jednak jeszcze w domu przy ulicy Cyyganerii, patrząc codziennie z okna na "moją" szkołę- coraz mniej widoczną spoza gąszczu dorodnych drzew.

 

Maria Lipok- Bierwiaczonek